Nie jestem znawcą muzyki. Jestem wrażliwym człowiekiem, więc jestem wrażliwa na muzykę.
Pierwszą muzyczną postacią, pierwszą, poza oczywistymi produktami eksportowymi, Tiną Turner gdzieś z dalekiej kolorowej Ameryki czy The Rolling Stones z chłodnej Anglii, kimś, kto od razu wydał mi się geniuszem i zatrzymał mnie na dłużej niż minutę, był Krzysztof Klenczon.
Mając 8 lat nie wiedziałam kim jest i że jest związany z Czerwonymi Gitarami. Dla mnie był jednostką. Kiedy usłyszałam w radio “Wróćmy na jeziora”, to wiedziałam, że on wie, co ja myślę. On śpiewał o moich jeziorach, jakgdyby znał je tak dobrze jak ja.
Ten człowiek mnie zafascynował. Szukałam wszystkiego, co mogło mi przybliżyć jego postać. Wkrótce dowiedziałam się, że minęło kilka lat od jego tragicznej śmierci.
Pamiętam, że nie dodało mi to popularniości, kiedy na pytanie koleżanki z klasy, czego słucham, odparłam, że Krzysztofa Klenczona.
Ona w ogóle nie wiedziała, o kim mówię, a ja byłam tym faktem niezmiernie rozczarowana.
Zwyczajnie uznała, że nie znam się na muzyce.
Pewnie miała rację.
Ja nigdy wcześniej ani póżniej nie uważałam, że znam się na czymkolwiek: ani na muzyce, ani na poezji, sztuce, tańcu, czy filmie. Ja tylko wiedziałam co lubię, co do mnie gada, dotyka moich wibracji, co współpracuje na moich falach, a co na pewno nie.
Dzisiaj znam się na mojej pracy, znam się na projektowaniu i produkcji biżuterii, znam się na diamentach w ich najbardziej nagim odkryciu.
To moja praca, za to mi płacą, więc uważam, że moja przyzwoitość wymaga ode mnie znania się na tym i ciągłego pogłebiania mojej wiedzy. Poza tym, naprawdę kocham to co robię.
Na niczym innym się nie znam. Wiem, co mnie porusza, słyszę, jeżeli ktoś do mnie mówi, mam wrażliwość na wrażliwość innych. Uwielbiam ludzi z pasją, uczę się od tych, którzy nigdy się nie poddają, wspieram tych, którzy posiadają odwagę, by walczyć z całym światem, jeżeli ten wydaje się niesprawiedliwy. Uchylam kapelusza przed tymi, którzy nie boją się żyć, bo ja też się nie boję.
I tak jak mając 8 lat głośno przyznałam się do mojego uwielbienia dla Krzysztofa Klenczona, tak dziś przyznaję, zdecydowanie dużo bardziej odważnie, że mam nieograniczone pokłady szacunku i ślepej tolerancji dla tych, którzy wiodą, niedokuczając nikomu, życie po swojemu - niezależnie od panujących konwenansów, na przekór temu, co się podoba, bądź nie podoba sąsiadom.
Popieram gejów, popieram aborcję, popieram związki konkubinackie i małżeństwa tych samych płci. Popieram eutanazję, popieram wszelkie wyznania, popieram krytykowanie i prawne konsekwencje podłych czynów kościoła katolickiego, czy każdego innego człowieka, który dopuścił się zbrodni. Uogólniając moją wypowiedź, popieram wolność wyboru, słowa, ducha, popieram człowieczeństwo w najlepszym i najbardziej kochającym znaczeniu tego słowa. Bezwarunkowo popieram przyzwoitość!
Jestem zmęczona otaczajacym mnie kłamliwym przekazem rzeczywistości, pozerstwem, ludźmi zdesperowanymi by uchodzić za kogoś innego niż są.
Kiedy słyszę Klenczona dzisiaj, to dalej mu wierzę. Nie mam wątpliwości, że kochał te jeziora tak samo jak ja. Wracam do tej muzyki sprzed lat, bo wciąż czuję w niej życie, pasję, wiarę w nas. Czuję bezczelną, wręcz brawurową potrzebę wyeksponowania emocji, podsumowania rzeczywistości, polizania brzegu koperty, czy znaczka bez obawy, ze pozostawię tam swoje DNA. Krzysztof Klenczon był dla mnie tym pierwszym odkryciem.
Później wierzyłam, że ojciec Markowskiego budował martenowski piec, że Ciechowski dogłębnie kochał Polskę, że Kora była gotowa stawić czoła wszystkiemu, nawet słońcu.
Obserwowałam moich przyjaciół muzyków i kibicowałam ich potrzebie samorealizacji, oddawania sie muzycznej ekstazie nawet wtedy, gdy świat wokół nie był dla nich przychylny. Oni mieli coś do powiedzenia. Doskonale rozumiałam, co Panas miał na myśli, kiedy śpiewal: “Za rok bedę taki jak dziś”. A jaki miałby być?
My artyści się nie zmieniamy. Z taka samą wrażliwością z jaką się rodzimy, pewnego dnia umieramy. Ani mniej, ani wiecej. Wrażliwość jest wpisana w nasz kod genetyczny.
Są tacy, którzy odważą się tę wrażliwość upublicznić, podzielić się szóstym zmysłem postrzegania. Są tacy, którzy tego nigdy nie zrobią. I nie umniejsza to wcale ich wrażliwości.
To tylko kwestia odwagi, bo odkrywając się przed światem należy być gotowym na walkę z otaczająca podłością. Niektórzy nie chcą walczyć.
Ja jestem odważna, więc podziwiam i kłaniam się w stronę tych odważnych, bo wiem ile przekory, buntu, zawziętości, ale i pokory potrzeba by powiedzieć NIE. Nawet jeżeli na poczatku cały świat któremy się przeciwstawiamy to Mama i Tata.
Czasem myślę o tym, kiedy artysta może przestać być buntownikiem i wtedy znowu przypomina mi się Klenczon i nasuwa się prosta odpowiedź - nigdy.
Odnoszę wrażenie, że kiedy On poddał się życiu, jakiego inni od niego oczekiwali, to umarł.
Wiem, że upraszczam temat, ale nie jest moim zamiarem zagłębianie się w rodzinne meandry i zakamarki życia Krzysztofa Klenczona. Nie posiadam ani wiedzy, ani przyzwolenia by zmierzać w tym kierunku. Wierzę, że jakkolwiek sobie to życie układał, nie wątpił, że było to najlepsze co mógł wtedy zrobić.
Z mojej perspektywy, ponad 40-stu lat, uważam, że był to absolutnie fenomenalmy muzyk, kompozytor, wyprzedzajacy swoją epokę, obdarowany duchem splątanym rebelią i chłopięcą wrażliwością.
Byłam i jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co tworzył, w jaki sposób odkrywał pokłady radości, smutku, melancholii, dziecinnej swobody czy dojrzałej, świadomej miłości. Jak bardzo nie bał sie być sobą, w tych dzisiaj kontrowersyjnych, a wtedy bardzo kłamliwych i groteskowo ocenzurowanych czasach.
Duch Klenczona gasł w blasku amerykańskich reflektrów. Nie dlatego, że Ameryka Go przerastała, czy była zbyt potężna. Ja myślę, że On nie rozumiał Ameryki, a ona Jego.
Ponieważ żyję w tym kraju od 20 lat, to mam odwagę, by o tym opowiedzieć.
Ameryka to wspaniały kraj, zagłębie niekończących się możliwości oraz wolności, często tej propagandowo rozumianej wolności.
Niestety, mam wrażenie, że zapominamy o różnicy pomiędzy Ameryką taką jaka ona jest, a amerykańską ideologią, czyli tym, jakie jest nasze wyobrażenie o tym kraju. Ten obraz w głowie, który kreujemy na podstawie Holywood, widowiskowych meczy koszykówki czy neonów na nowojorskim Times Square.
Jesteśmy tu tylko ludźmi z różnych zakątków globu, ze swoimi przyzwyczajeniami, kulturą, językiem. Ameryka otwiera ramiona, gotowa nas przyjąć, ale to my musimy wykazać się ogromną wolą walki, czujności, by nie pozwolić jej się udusić.
Ameryka to ogromna maszyna, w której tryby wpadamy, kiedy zdecydujemy się tu żyć. Myślę, że gdy jesteśmy młodzi to instynkt i brawura pozwalaja nam przetrwać, odnaleźć swój kąt.
To miejsce, w którym otwierają się przestrzenie do spełniania najskrytszych marzeń, ale też jeżeli nie jesteś wystarczająco czujny, czy silny, to wchłonie cię jak maszynka do mięsa. Nie wiedząc nawet kiedy, staniesz się częścią mielonki.
Wszystko ma swoja cenę.
Moja Ameryka była dla mnie przychylna, bo ja miałam siłę by płynąć pod prąd.
Nikt mnie nie uczył, nie tłumaczył. Na przekór wszystkim słuchałam tylko siebie.
Myślę, że ten wrodzony bunt artysty odegrał tu kluczową, o ile nie najważniejszą rolę.
Amerykańska maszynka do mięsa nie dała rady mnie zmielić!
Choć, przysięgam, były momenty, że chciałam być zmielona.
Wtedy zawsze przyponimał mi sie Krzysztof Klenczon na scenie, w stroju Elvisa Presleya…
Do dziś Klenczon to dla mnie ktoś, kto zamieszał łyżeczką w szklance z fusami PRL-owskiej sceny muzycznej.
Jego charyzma, dźwiękowa bezczelność, tupet artystyczny i szczerość były bezdyskusyjnie amerykańskim zapachem wiatru.
Warto jednak pamiętać, że Ameryka jest jak aktorka na scenie - zdecydowanie lepiej wygląda z perspektywy widza.
Wciąż jednak uważm, że była to jedna z najlepszych sztuk jakich doświadczyłam.
Comments